Niezrozumiałym dla mnie jest to, że w ustawie nie ma nigdzie rejonizacji rodzin zastępczych, a jednak tak właśnie jest zorganizowany system, że są części naszego kraju gdzie dzieci jest więcej niż rodzin a są takie (jak mój), gdzie rodziny „leżą odłogiem” i czekają na… w sumie nie wiem na co.
Jeśli ktoś wam powie, że się dzieci „spoza rejonu” nie da ściągnąć – nie wierzcie mu, łże jak pies!
I tak nas to ruszało, że siedzimy i nic się nie dzieje, że postanowiliśmy poszukać sami, na własną rękę dziecka, któremu możemy pomóc. Facebook i jego grupy to dobry początek drogi, więc żona zaczęła szukać, no i znalazła kilkoro takich dzieci. Niestety nie czuliśmy się na siłach w stosunku do każdego z nich, podziwiam rodzinę, która ma dziecko ze schizencefalią, to orka przez całą dobę. W pewnym momencie wskoczyło ogłoszenie o dwójce dzieci z drugiego końca kraju – po kilku rozmowach i namyśle padła decyzja – w sumie, czemu nie? Wg PCPR-u właściwego: zdrowe i kochające się dzieci (buahahaha), no nic tylko brać. Muszą się wynieść, bo rodzina zastępcza w której są właśnie się likwiduje i na ich terenie nie ma wolnych. Tylko na pośrednictwo „naszego” PCPR-u nie ma co liczyć.
No to szybka lektura prawa i przepisów – da się tak zrobić i to bez ich pośrednictwa, stawiając ich niejako przed faktem dokonanym – tak można zrobić tylko jako niezawodowa rodzina zastępcza. No to jedziemy!
Trwało to i tak dobre 3 miesiące, akurat mieliśmy wszystkie papiery świeżutkie ale PCPR w Tarnowie postanowił nam umilić życie wysyłając do docelowego sądu papiery o trwającym wobec nas postępowaniu wyjaśniającym o niewłaściwej opiece nad dziećmi (końcówka poprzedniego wpisu). Ale w końcu się udało – jedziemy po dzieciaki około 600 km, ale najpierw do tamtejszego sądu po prawomocną decyzję, z decyzją do PCPR, z PCPR do rodziny zastępczej odebrać dzieci.
Przekazanie dzieci było dziwne, pozostawiło pełno niesmaku – ot, dziewczynki (siostry 8 i 5 lat) dowiedziały się rano, że mają się spakować i jadą z kimś obcym, kogo nie widziały nigdy na oczy (nikt nie pokusił się o umożliwienie wcześniejszego kontaktu) gdzieś daleko, nawet nie wiedzą gdzie. Nie ma to jak przygotować dzieci do wyprowadzki… Zapakowaliśmy ich cały i mizerny dobytek do samochodu (zmieścił się w bagażniku) i jazda… 10 godzin jazdy… Dość wesołej jazdy, bo dzieciaki rozśpiewane i widać, że zestresowane, ale nie aż tak jak my. Po przyjeździe późnym wieczorem 23 grudnia szybka kąpiel i spać, we wspólnym póki co pokoju. Wspólnym dlatego, żeby nie stresować ich bardziej, niech mają coś stałego, co znają. Zresztą, żeby nie wyrywać ich ot tak od razu i po całości dogadaliśmy się ze szkołą do której chodziła starsza dziewczynka, że do końca semestru będzie uczęszczać tam na zdalną naukę a do nowej szkoły pójdzie dopiero po feriach zimowych.
Dzień później była wigilia, w tym roku nie organizowana u nas dla całości rodziny, bo mieliśmy inne rzeczy na głowie, więc nastąpił tour de rodzina przedstawić nowych członków naszej. Dziewczyny okręciły sobie wszystkie trzy babcie dookoła palca momentalnie, jako, że rodzina wiedziała o naszej decyzji to też i zostały odpowiednio obdarowane na początek pobytu u nas.
Rodzina zresztą przyjęła dzieci ciepło – ot, dzieci jak dzieci, babcie stały się babciami, dziadkowie, dziadkami, wujki wujkami a ciocie ciociami. Nas na kursie uczono, żeby nie dawać dzieciom mówić do siebie inaczej niż ciociu i wujku, więc pilnowaliśmy tego – to jest złe, ale o tym później.
Ogólnie dzieci przyjechały do nas i zadbane i zaniedbane jednocześnie. Zaniedbania polegały na braku diagnozy widocznych problemów, wyuczonych błędach w wymowie (szejść!), zezwalaniu na seplenienie, widocznym a niezdiagnozowanym braku rozumienia mowy (nie widziały różnic pomiędzy poszczególnymi głoskami), z błędną więzią między nimi – starsza matkowała młodszej a ta bezczelnie to wykorzystywała, w efekcie starsza dziewczynka zamiast być dzieckiem i się zachowywać jak dziecko ciągle kontrolowała sytuację i wchodząc w kompetencje dorosłych starała się chronić siostrę.
A potem zaczął się miesiąc miodowy, ale o tym później.